Menu Szukaj Odwiedź mój sklep Zack Roman

Jestem z pokolenia 1980…

Jestem z pokolenia 1980…

i mimo że w piłce nożnej od mundialu w Hiszpanii nie odnosiliśmy żadnych poważnych sukcesów, to narodowa reprezentacja zawsze była w naszych sercach i głowach.

Byłem za młody, żeby cieszyć się sukcesami polskiej piłki w latach 70. i wczesnych 80. Mundialu z 1982 roku oczywiście nie pamiętam, ale z tego cztery lata później mam już pewne mgliste wspomnienie. Mecz z Brazylią, Polacy ubrani na czerwono. Pamiętam pokój babci na Mokotowie, w którym był kolorowy telewizor Unitra, no i poprzeczkę Tarasiewicza. Tę ostatnią pewnie kojarzę tylko z powtórek, bo trudno żeby 6-latek wiedział, kto to jest Tarasiewicz. Z mundialu w Meksyku pamiętam jeszcze proporczyk z Meksykaninem w sombrero, który udało mi się u Mamy wyprosić w kiosku Ruchu przy cukierni w alejach Niepodległości, gdzie zwykle kupowaliśmy eklerki.

Jestem z pokolenia, które nigdy na żywo nie widziało, ale wie wszystko o meczu Anglia-Polska na Wembley z 1973 roku, golu Domarskiego, paradach Tomaszewskiego i oczywiście o słynnym meczu na wodzie w Monachium z 1974 roku. Wiem, że w 1978 mieliśmy najsilniejszą reprezentację i powinniśmy byli dojść do finału Mundialu, ale Jacek Gmoch przekombinował z taktyką. W telewizji zawsze grano powtórki przy okazji kolejnych, przegranych spotkań z Anglią czy kolejnych rocznic trzeciego miejsca kadry Górskiego. Do dziś żałuję, że, kiedy jechałem autobusem 168, a w okolicach Kina Moskwa wsiadł Kazimierz Górski z kolegą, to nie podszedłem i nie poprosiłem o autograf! O tym „spotkaniu” później z ogromnym przejęciem opowiadałem w domu. Czułem się jakbym widział Boga.

Nigdy nie słyszałem Jana Ciszewskiego na żywo, ale mimo to tembr jego głosu poznałbym nawet obudzony o trzeciej nad ranem. W domowym archiwum kiedyś odnalazłem zwinięte w rulonik dwa plakaty polskiej kadry z 1978 roku z mundialu w Argentynie. Na jednym, z autografami, piłkarze byli w czerwonych dresach. Na drugim w klasycznych biało-czerwonych strojach. Plakat zawisł na ścianie w moim pokoju, kiedy rodzice przeprowadzili się na warszawski Gocław pod koniec lat 80.

W wieku 12 lat przeżyłem największy dla mnie sukces polskiej piłki. Zdobyliśmy srebro na Olimpiadzie w Barcelonie. To nie miało znaczenia, że to tylko under-23. Polacy wygrywali! Wydawało mi się, że medal na Mundialu to tylko kwestia dwóch lat!

Niestety ten sukces to był tylko wyjątek od smutnej normy – lata 90. to czarna seria dla polskiej piłki. Pamiętam jak płakałem po golu Iana Wrighta w 84. minucie w Chorzowie. Pudła Leśniaka z tego meczu z Anglią może mi teraz nie stają codziennie przed oczyma, ale „Aj Jezus Maria” Szpakowskiego zapadły w pamięć. To był 1993 rok i miałem ogromne nadzieje związane z polską kadra. Byli dla mnie idolami. Plakaty piłkarzy wisiały na ścianach. Regularnie czytałem „Przegląd Sportowy”. Tata do dziś wspomina jak na pagera otrzymywał podczas zebrań firmowych powiadomienia o treści „Kup Przegląd”.

Pamiętam niespodziewany tryumf Danii na Euro 1992, mundial w USA z meczami o bardzo późnych porach (rodzice pozwolili mi oglądać!). Podczas Euro 1996 byłem na wymianie szkolnej w Bonn. Swoich gospodarzy prosiłem o nagrywanie spotkań na kasety wideo.

Mundial w 1998 roku oglądałem na działce w Borkowie. Pamiętam finał, kiedy spierałem się z dziadkiem o to, kto wygra. Wcześniej musieliśmy nastawić antenę na wysokim maszcie, żeby kanał dobrze odbierał. Dziadek był zapalonym kibicem Brazylii, ja kibicowałem wtedy Francji. Naszych oczywiście nie było. Już wtedy w zasadzie do tego przywykłem, że Polacy nie awansują, a podczas mistrzostw trzeba sobie wybrać ulubioną drużynę do kibicowania. U nas jakoś w tym okresie doszło do blamażu ze Słowacją, kiedy Kosecki rzucił koszulką na murawę. Polska piłka była na dnie. Żyło się tylko legendą kadry Kazimierza Górskiego.

Na Mistrzostwa Europy w 2000 roku oczywiście się nie dostaliśmy. Finał oglądałem w Poznaniu, gdzie na następnym dzień zdawałem na studia dzienne na UAM.

Pamiętam jak z osłupieniem oglądaliśmy kapitalne występy kadry Engela w eliminacjach do mistrzostw w 2002, gole Olisadebe, a potem totalne rozczarowanie na Mundialu w Korei. To była klapa. Staliśmy się drużyną wygrywającą eliminacje, ale nie potrafiącą wyjść z grupy. Trzeba im oddać, że to i tak lepiej niż w latach 90-tych. Z tych mistrzostw pamiętam kodowany Polsat (brrrr), chodzenie z kumplami do buka i obstawianie po 2 zł. Kiedy coś w końcu weszło, wszystko szło na kilka piw w studenckim klubie.

Euro 2004 oglądałem na małym telewizorze 14-calowym w wynajmowanym mieszkaniu na Wodnej w Poznaniu. Piwo też piliśmy, ale lepiej pamiętam vinho verde. Maciej Sokołowski, dziś jeden z czołowych polskich sommelierów, stawiał wtedy pierwsze kroki w branży winiarskiej, więc nie wypadało mi nie udzielić mu wsparcia w zdobywaniu wiedzy.

W 2006 roku właśnie skończyłem studia magisterskie. Zapadło mi w pamięci spotkanie Polska – Niemcy i rajd Odonkora – oglądaliśmy w jednym z pubów na Szewskiej w Poznaniu. Po ostatnim gwizdku byliśmy potwornie rozczarowani. Graliśmy dobrze, skończyliśmy jak zawsze.

Euro w 2008 oglądałem już w Irlandii. Niewiele pamiętam…i to nie tylko z powodu dobrego ciemnego piwa. Z biegiem lat mistrzostwa świata czy Europy przestawały mieć dla mnie takie znaczenie. Przestałem oglądać wszystkie mecze, kupować sportowe gazety czy analizować składy. Piłka przestała wzbudzać u mnie takie emocje jak w wieku szkolnym czy jeszcze studenckim.

Wciąż Polaków albo nie było, albo przegrywali już w grupie. Trzeci mecz o honor to był chleb powszedni i coś spodziewanego. Wyniki były przesądzone, ale zamiast kierować się rozumem, i tak stawiałem te kilka (a później kilkadziesiąt) złotych na Polskę.

Kiedy Adam Nawałka objął reprezentację, nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego. Był to błąd, przecież gdybym zerknął na stary plakat z Argentyny 1978, wiedziałbym że może być tylko lepiej. Były reprezentant Polski dokonał czegoś niesamowitego. Z naszych „grajków” zrobił piłkarzy i drużynę, która wygrywa! Sprzyja mu szczęście. Mecz ze Szwajcarią oglądałem w Sliemie na Malcie w strefie kibica. Kiedy doszło do karnych, serce zabiło mi mocniej, ale czułem, że przejdziemy. Po raz pierwszy w historii polskiego futbolu reprezentacyjnego po 1982 roku szczęście jest w końcu po naszej stronie. Mam wrażenie jakby koło zamachowe polskiego futbolu w końcu ruszyło w dobrym kierunku.

Jeśli jeszcze dziś wygrają z Portugalią to dorównają legendom z 1974 i 1982 roku. Ale tym razem będę mógł ich na żywo obejrzeć w telewizji i pozostaną mi własne wspomnienia na wiele lat. Kibicuję naszym całym sercem, choć przez chwilę tak dużym jak u 12-latka!

polska reprezentacja

Jeśli czytasz mojego bloga, odwiedź także mój sklep

Przejdź na zackroman.com
Zamknij

Zapisz się do mojego newslettera

Zamknij